Krótka historia pewnego eventu...
Kiedyś napisze książkę o takich przypadkach. Raz na jakiś czas zdarzają się takie imprezy, do których „nie do końca jesteśmy przekonani”. I to nie chodzi o to, że nie lubimy robić imprez. Przeciwnie, przecież to nasza praca. Chodzi bardziej o to pewne przeczucie, które towarzyszy nam już od pierwszego kontaktu z klientem. Ta aura niepewności i pewnej tajemniczości, która rozpościera się nad osobą szacownego klienta. Na usta cisną się pytania, których po prostu nie możemy zadać. Ale co tam, działamy, sami obserwując co się wydarzy.
Abstrahując od samej realizacji, finał jest epicki. Stoję pod hotelem. Dzwonię.
-Panie Waldku, to ja, gdzie Pana znajdę?
-Wojtuś – mówi wyraźnie podekscytowany Pan Waldek – Czy ty jesteś samochodem? – prawie krzyczy
Kurcze no jestem, przecież wiadomo, że nie przyjechałem rowerem. O co mu znowu chodzi?
-Tak, jestem autem – mówię wyraźnie, bo Waldek ma już swoje lata
-Kurwa, to nie będziesz mógł pić – mówi Waldek wyraźnie zawiedziony – No nic, przychodź do 015.
Uśmiecham się pod nosem i walę do 015. Pukam. Drzwi otwiera pan Waldek z literatką w ręku. W głębi pokoju siedzi dwóch wyraźnie rozluźnionych gentelmanów, podobnie jak Pan Waldek, sączących alkohole mocne.
-Siadaj. Nie śpieszysz się prawda?
I co mam mu odpowiedzieć? Że dzieci płaczą? Że obiecałem żonie być w domu przed 19-tą? Że nie chcę być świadkiem tego przedstawienia? Miałem po prostu zostawić fakturę i odebrać kasę, a teraz siedzę jak intruz w środku męskiej posiadówy. Muszę przyznać, że szybko zostałem jednak „pełnowartościowym” członkiem tego spotkania i interlokutorem dla zgromadzonych. Klasa dżentelmenów po paru głębszych – szacuneczek. Nic złego powiedzieć nie można. Szybko zorientowałem się, że tak właśnie pan Waldek rozgrywa swoich klientów. A ja przez moment byłem tego świadkiem i elementem całej zabawy. Sytuacja była jednak lekko niezręczna, bo w końcu przyszedłem po kasę. Po 40 minutach tej dwuznacznej sytuacji mój wzrok spotkał się ze wzrokiem pana Waldka i chyba zrozumiał, że czas „załatwić sprawę”. Grzecznie przeprosił swoich gości i ruchem ręki wskazał na sąsiednie pomieszczenie.
Przeszliśmy do pokoju obok, ale jak to w hotelu, pokój w pokój, wszystko widać i wszystko słychać. Dalej niezręcznie. Waldek też to chyba zauważył, bo w sąsiednim pokoju nawet się nie zatrzymał tylko pognał prosto do kibla. Kurwa – myślę sobie – pal sześć, przynajmniej w końcu dostanę kasę i będę mógł sobie pójść. Nieskrępowany Pan Waldek nawet nie próbował tłumaczyć sytuacji, a ja udawałem, że sytuacja mnie nie wzrusza. Zawsze się rozliczam w kiblu. A co? Waldek wyciągnął z kieszeni plik banknotów i zaczął niezdarnie liczyć. Szło mu to jednak nie tak, jak sobie tego wyobrażał. Dłonie nie nadążały za głową. Zdenerwowany wcisnął mi kasę w ręce i rzucił – Masz, licz!
Policzyłem. A licząc miałem jeszcze chwile, żeby wyjść z siebie i spojrzeć z dystansu na to co właśnie robimy. Znacie to uczucie kiedy wszystko zwalnia a twoje myśli działają pełną parą. Siedzę z leciwym gentelmanem mocno chwiejącym się na nogach w hotelowym kiblu i liczymy kasę na muszli klozetowej. Obok, dwóch pozostałych gości świetnie się bawi i śmieje się do rozpuku. Chcąc szybko zamknąć temat, biorę kasę w kieszeń i mocno ściskam rękę Pana Waldka jeszcze w kiblu by tradycyjnym shake hands zatwierdzić udany mniej lub bardziej biznes. Kiwając z akceptacją głową wymieniamy kurtuazyjne uśmiechy. Wychodząc żegnam się grzecznie z rozbawionymi gentelmanami, którzy nie kryjąc sympatii wobec mojej osoby rzucają się do nadereuforystycznego pożegnania jakbyśmy co najmniej razem wypili dwie stojące na ladzie puste już zerosiódemki.
Wychodzę energicznie na zewnątrz. Łapę łakomie świeże powietrze. Maszeruję szybko do samochodu. Uśmiecham się do siebie pod nosem i myślę sobie „Ja p….., co to k…. było?”